bezkresne muzyczne przestrzenie

Płyta roku 2004 miesięcznika HiFi Muzyka

płyta roku

Bezkresne muzyczne przestrzenie

Bezkresne muzyczne przestrzenie

(…) Dostałem między oczy, ścięło mnie z nóg i wdeptało w glebę. Przyczyna? „To co nieokreślone”. Nowa solowa płyta Macieja Stanieckiego (kompozytora muzyki filmowej i teatralnej) wywołała w naszej redakcji niemałe zamieszanie. Autor balansuje na granicy „inności” i popu z takim wdziękiem, że nie jestem pewien, czy umieściłem „To co nieokreślone” we właściwej rubryce. Wyobraźcie sobie ambientowe głębiny zadumania oraz motoryczne triphopowe rytmy, podbudowane laswellowskim basem i okraszone oszczędnymi partiami gitar o ciepłym brzmieniu lampowego pieca. (…)

Radosław Pasternak / Miesięcznik Hi Fi Muzyka

Muzyczna ilustracja do filmu drogi

(…) Staniecki, odpowiedzialny za muzykę filmową i teatralną, poza filmem również „maluje” obrazy. „To co nie określone” jest zbiorem ilustracji do historii, którą sam umieściłbym momentami gdzieś w środkowym Texasie… Jak muzyczna ilustracja do filmu drogi, którego nie nakręcono. Czasami to jeszcze gorące lato, momentami już jesień. Nieodmiennie przemyślana i wysmakowana produkcja. (…) Poraża głęboką, poważną, przemyślaną wielowarstwowością brzmień i klimatów łagodzących to wiosenne przebudzenie. „To co nieokreślone”… określiłbym jako materiał dotknięty studzącą zadumą, pełen pięknych brzmieniowych ornamentów. Staniecki nie stara się zaskakiwać niczym nowatorskim, płyta jest zrównoważona, bogata i wielobarwna, ambientalna. Pływa gdzieś od klimatów sylwianowskich po ilustracje Glassa, Laswella. Realizacyjnie wyważona. Dla miłośników muzycznych obrazów i ciepłych jesiennych wieczorów z rozgwieżdżonym niebem.

Jacek Grzesica / syntezatory.pl

Bezkresne muzyczne przestrzenie

Muszę przyznać, że do płyty Macieja Stanieckiego „To co nieokreślone” podchodziłem z lekką taką nieśmiałością. Owszem, miałem już niewątpliwą przyjemność wsłuchać się w utwory napisane do filmów: „Vinci”, „Superprodukcja” czy „Paradox Lake”, lecz z solowym projektem tego muzyka zetknąłem się po raz pierwszy. Po zapoznaniu się z zawartym na niej materiałem stwierdziłem, że oto przez cztery lata żyłem w błogiej (ale czy pożądanej) nieświadomości.

Staniecki zaoferował nam coś kompletnie nowego. Muzyk nie ograniczył się do typowo ambientowych dźwieków, lecz przyprawił je szczyptą trip-hopu i postrocka. Klimat stworzony tą fuzją dźwięków, podany został w niezwykle delikatny i wysmakowany sposób. Malując w wyobraźni słuchacza bezkresne muzyczne przestrzenie wypalonych słońcem krajobrazów (przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie). Choć całość pełna jest muzycznych ornamentów, to doskonale wpisują się one w poszczególne tematy nie rażąc ani barokowymi zwyrodnieniami, ani minimalistyczną stylistyką. Całość jest doskonale wyważona i przemyślana.

Staniecki nie odkrył gatunku na nowo. Takie stwierdzenie byłoby mocnym nadużyciem. On odgrzebał ambient z mroków zapomnienia i odświeżył starą jego formę nowymi elementami. Trudno tu mówić o radykalnym liftingu, raczej o lekkim retuszu. Niby proste, ale czyż prawdziwy geniusz nie opiera się na prostocie właśnie?!

Grzegorz Raczek / duzeka.pl

Dźwięki wywołujące wspomnienia

Spore zaskoczenie. Maciej Staniecki napisał na okładce tego albumu, że inspirację do skomponowania poszczególnych utworów były dla niego dźwięki wywołujące wspomnienia chwil, podczas których doznawał uczucia głębokiego spokoju i porządku połączonego z poczuciem otaczającej go wieczności. Po lekturze tych słów, wydawać by się mogło, że usłyszymy pozbawione bitu i rozciągnięte w czasie kontemplacyjne kompozycje. A tu niespodzianka! (…) We wspomnianym tekście zamieszczonym na okładce płyty, muzyk podkreśla, że nie zdarzają mu się już stany inspirujące go do tworzenia takiej muzyki. Wielka szkoda – zostaje nam tylko „To co nieokreślone”.

Paweł Gzyl / Vivo 

Wybitna filmowość muzyki

(…) Przyznam, że mój pierwszy kontakt z tą muzyką był dla mnie zaskakujący. Być może to dalekie porównanie i dla wielu wyda się na siłę, lecz… gdy pierwszy raz włączyłem ów krążek przyszła mi do głowy płyta Neila Younga, Deadman, która nagrana została jako soundtrack to filmu Jima Jarmuscha pod tym samym tytułem. Young zarejestrował ją w ten sposób, że po prostu wziął gitarę i wzmacniacz i podczas projekcji filmu zaczął grać. Improwizował, przeplatając gitarowy chaos szczątkową melodią. Oczywiście płycie Stanieckiego daleko do Neila Younga pod tym względem, lecz mam wrażenie, że sporo jest punktów wspólnych. Choćby to, że niniejszy album też jest „czymś w rodzaju” soundtracku. Tyle że może nie do realnego filmu, ale do takiego, który powstał w głowie. To raz. Dwa – gitara w obu przypadkach brzmiąca podobnie, bardzo frapująca.

Cóż jednak, od strony teoretycznej, proponuje Staniecki? Przede wszystkim muzykę, która stoi gdzieś na pograniczu kilku stylów. ambientu, funku, tirp-hopu, rocka, elektroniki. Co by zresztą nie pisać o poszczególnych wpływach, nie odda to w kilku słowach bogactwa albumu. Bo przyznam się, że za każdym razem odkrywam w nim coś nowego. Coś, co sprawia, że chce się do tej muzyki wracać – nie każdy tak potrafi…

Ciekawe, że stwierdziwszy wybitną „filmowość” tej muzyki, jej silnie ilustracyjny charakter sprawdziłem w sieci i okazało się, że faktycznie Maciej Staniecki ma za sobą filmową przeszłość, ale że też wciąż się zajmuje tym medium. Myślę, że to dobra droga, bo jest naprawdę dobry w tym, co robi. Polecam!

Jacek Żóławnik / mrock.republika.pl